W miastach łamanie ograniczeń prędkości przez samochody jest powszechne, droga hamowania, gdy się jedzie szybciej, dużo dłuższa. Wolniejsze samochody to bezpieczniejsi wszyscy uczestnicy ruchu drogowego.
Powyższe to nie fragment rządowej propagandy, ale fakty, które już przerabiano w Europie Zachodniej: gęste ustawienie fotoradarów wymusiło na kierowcach obawiających się kar mniejszą prędkość samochodów. To samo będzie w Polsce, gdy plan stawiania fotoradarów, nazwany dumnie programem poprawy bezpieczeństwa ruchu drogowego, dojdzie do skutku.
No dobrze, ale co z tym wspólnego mają rowerzyści, poza tym że ich bezpieczeństwo również wzrośnie? Gdy nie wiadomo, o co chodzi, chodzi o pieniądze. A środowiska rowerowe już powiedziały: „nie chcemy, aby jazda po kieliszku rowerem była karana aresztem i zakazem prowadzenia roweru – mandat w zupełności wystarczy”.
I dobrze, bo więzienie za jazdę rowerem po piwie, w sytuacji gdy nawet najbardziej zalany w sztok rowerzysta nie jest w stanie wyrządzić tyle szkód co pijany kierowca samochodu, jest co najmniej absurdalne. Ale… skoro fotoradary wcale nie są ustawiane po to, aby poprawić bezpieczeństwo na drogach tylko po to, aby wydusić z kierowców kilkaset milionów złotych, jaką mamy pewność, że tak, jak kierowcy będą ratować budżet teraz, tak samo rowerzyści mogą być wezwani do wspomożenia państwa, gdy kary wiezienia za jazdę rowerem po alkoholu zostaną zastąpione karami pieniężnymi?
Ja już widzę te kontrole rowerzystów za każdym rogiem i rzekę mandatów. Skoro państwo miałoby na pijanych rowerzystach zarobić, to czemu nie? Teraz do masowych kontroli rowerzystów się mu nie spieszy: w końcu z aresztu kasy nie ma, a na dodatek trzeba go sfinansować.